niedziela, 2 marca 2014

Pan pan medico, czyli dawno temu na Atlantyku.

Każdy z nas przed rejsem ubezpiecza załogę od następstw wypadków, przy odbiorze jachtu dokładnie sprawdza ilość środków ratunkowych i asekuracyjnych, na kursie na SRC poznaje zasadę działania GMDSC. Wszystko ładnie i pięknie, ale co jeśli coś nie zadziała? Północy Atlantyk. Po wyjściu z kanału La Manche, chcąc uniknąć nadmiernego kołysania płyniemy poza granicą szelfu kontynentalnego. Dmucha jakieś osiem B, ale odkąd fala się wydłużyła, nie stanowi to dla nas wielkiego problemu, po prostu sielanka. Kapitan postanawia zmienić żagiel, jest nas trzech na pokładzie, więc razem z Romanem wybieram się na dziób. Zapominam wziąć kombinerki, więc Roman wraca się po nie. Wchodząc do kokpitu potyka się i upada. Podbiegam do niego szybko, chcąc pomóc mu wstać, widzę jak trzyma się za nogę, a jego twarz wykrzywia grymas bólu. Paweł krzyczy, że mam iść za ster, a sam doskakuje do Romka. Podnosimy alarm. Patrzę wyczekująco w stronę zejściówki przed którą leży nasz bosman. Wiem, że to coś poważnego, bo Romek to twardziel jakich mało, stary wilk morski, którego nie łatwo złamać. Wszyscy na pokładzie. Paweł z Zielem próbują podnieść poszkodowanego. Krzyk! Opuszczają go z powrotem. Michał przynosi wodę. - Mam nadzieję, że to nie implant,oby tylko nie to – mówi Romek, który przed laty miał poważny wypadek w górach – za pół godziny znów spróbuję wstać. Zmieniamy kurs na najbliższy port, wypada La Coruna, silnik cała naprzód, ktoś zmienia mnie na sterze, a ja biegnę do radia wzywać pomoc.
I tu zaczynają się schody. Nasz jacht, mimo że jednostka oceaniczna, posiada jedynie radio VHF, a w jego zasięgu nie ma nikogo. Wołam na zmianę z Pawłem co piętnaście minut. Czas płynie. Układamy Romka jak najwygodniej, okrywamy kocem. Jest grubo przed południem, ale i tak przed nocą nie dopłyniemy odpowiednio blisko brzegu, by móc coś zdziałać naszym radiem. Denerwuje nas nasza niemoc. Liczymy na spotkanie innej jednostki, ale o ile wcześniej natknęliśmy się na parę, tak teraz pustka. Cóż, ironia losu. Po dziesięciu godzinach dostrzegamy czarny punkcik na horyzoncie. Biegnę do radia. Wołam. Chwila wyczekiwania. Nic. Przybiega Paweł. On woła. Nasłuchujemy. Znowu nic. Niemożliwe, żeby nas nie łapali. Może wszyscy są na pokładzie i nie słyszą. Zbliżamy się do nich coraz bardziej, ale w eterze wciąż cisza. Już da się rozpoznać kształty kutra. Wciąż nic. Coraz bardziej nerwowo wołamy. W naszych głosach słychać narastającą desperację. Oblizuję zaschnięte wargi. Staram się uspokoić przyspieszony oddech. Poziom adrenaliny maksymalny. Zerkam na radar. Niemożliwe, że nas nie słyszą. Paweł biegnie po racę, Zielu stoi na dziobie i macha rękami jak wariat. Krzyczy. Jest! Zauważyli, że coś od nich chcemy. Nie słyszą dobrze Ziela, więc ten pokazuje, żeby zeszli do radia. I tu okazuje się co było nie tak. Panowie nie znali ani słowa po angielsku, nie kojarzyli nawet standardowego komunikatu: Pan Pan Medico. Dopiero, gdy Zielu odezwał się po hiszpańsku, zaczęli z nim rozmawiać. Na nasze szczęście posiadali radiostację pośredniofalową, więc mogli wezwać pomoc z brzegu. Ma przylecieć helikopter, będzie za piętnaście minut, mamy się przygotować. Ściągamy szmaty i odkładamy się na określony kurs, z określoną prędkością, pakujemy Romkowi dokumenty i najniezbędniejsze rzeczy do małego plecaka. Rybacy są cały czas przy nas, w bezpiecznej odległości. Czekamy. Po chwili nadlatuje śmigłowiec. Wszyscy skupieni maksymalnie, gotowi do pomocy, czekamy na polecenia.
Huk! Tylko tyle dało się słyszeć, kiedy maszyna precyzyjnie zawisła nad nami. Leci lina. Nie dolatuje, więc podejmujemy ratownika z burty. Wieje tak, że ciężko oddychać. Krótka rozmowa z ratownikiem, o ile rozmową można nazwać krzyczenie prosto do ucha. Spuszczają nam sztywne nosze, ratownik wyznacza funkcje i stanowiska. Pakujemy Romka na nosze. Ja trzymam akurat złamaną nogę. Przez huk silnika przebija się krzyk Romka.
Potem, kiedy odwiedzimy go w szpitalu w La Corunie, do którego został przetransportowany, okazuje się, że podczas całej akcji jego noga wydłużyła się o dwadzieścia centymetrów. Nosze idą w górę. Patrzymy jak Roman zbliża się do helikoptera. Za nim wjeżdża ratownik. Machamy w podziękowaniu, ekipa nam odmachuje, po czym maszyna szybko oddala się na tle zachodzącego słońca, zabierając ze sobą cały huk i zgiełk.
Stawiamy żagle i odstawiamy silnik, dziękujemy rybakom za pomoc. Cisza. Ogarnia nas bezdenna cisza, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. Nikt nie chce jej przerywać. Dopiero po jakichś dziesięciu minutach padają pierwsze, nieśmiałe słowa. Po godzinie wracamy do życia, trzeba ustalić nowe wachty, od tej pory płyniemy w pięciu, więc nie będzie już tak komfortowo. Brzegi La Coruny dostrzegamy dopiero rano. Główny cel, to odwiedzić Romka, nikt nawet nie myśli o zwiedzaniu miasta. Pisząc ten tekst, w parę ładnych miesięcy od całego zdarzenia, kiedy mogę wszystko dokładnie przeanalizować bez emocji, z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że użyliśmy wszelkich odpowiednich do zagrożenia, dostępnych nam środków, do wezwania pomocy. Czasem zastanawiam się, co by było, gdybyśmy nie mieli w załodze nikogo kto zna hiszpański, lub gdyby pomoc była potrzebna natychmiastowo. Zawsze dochodzę do jednego wniosku. Nie da się przewidzieć wszystkiego, zawsze pozostaje pewne ryzyko, na które po prostu trzeba przystać, nawet jeśli uzbroimy się po zęby w telefony satelitarne, radiostacje, EPIRB’y i inne takie. Cóż, może to właśnie taki rodzaj hazardu, który nas przyciąga do żeglarstwa. Starajmy się więc zawsze sprowadzić wszelkie ryzyko do minimum, pamiętając, że możliwości, to nie wszystko, że zawsze coś może pójść nie tak.
s/y Śmiały - łódka, na której wtedy płynęliśmy. Tekst i zdjęcia Piotr Zadroga.

sobota, 1 marca 2014

Cała naprzód!

Witam wszystkich Żeglarzy. Oto otwieram blog dla Was. Będzie to miejsce w którym każdy żeglarz będzie mógł znaleźć coś dla siebie, od relacji z rejsów, poprzez historię żeglarstwa, po porady praktyczne. Jako, że przeciwny jestem wszelkiej władzy autorytarnej, zachęcam również Was do komentowania ukazujących się w tym miejscu tekstów, do wszelkich sugestii i uwag. Niech Szprycbuda stanie się miejscem, do którego co jakiś czas z chęcią zajrzy każdy żelgarz. A więc Żeglarki i Żeglarze nieście wieść gminną po całym świecie, niech pozna brać żeglarska tę wesołą nowinę – Szprycbuda już nam działa, więc lajkujcie, subskrybujcie, udostępniajcie i komentujcie. Żagle staw i CAŁA NAPRZÓD!